Stało się:) wreszcie posmakowałem finiszu na Krynickim deptaku. To moje drugie podejście do Ultramaratonu w górach czyli biegu 7 Dolin. 100 km trasa Beskidu Sądeckiego to wyzwanie, które może powodować strach przed bólem, może ale nie musi. Rok temu przed startem miałem wielkie obawy, w tym roku kompletnie nie. Pomyślałem, że strach i tak mi nic nie da bo przecież…. no właśnie co? Zawsze mogę skończyć wcześniej? Choć podświadomie czułem, że dam rade. Rok temu popełniłem błędy (buty, zbyt szybkie tempo na początku, braki w odżywianiu), w tym roku wyciągnąłem wnioski. Nowe buty, opanowanie, IBUPROM na trasie, zawsze pełny Camelbak, Cola, kabanosy… wszystko działało na moją głowę. Nie myślałem nawet o dość ważnym fakcie braku kilometrów na treningu. W roku ubiegłym, przed owym startem, przebiegłem ok 1000km (średnio 110 miesięcznie). W ty o 30% mniej czyli 670km (75 miesięcznie). Pewnie dla niektórych to warunek dyskwalifikujący. Start do biegu w nocy o 3:00, pobudka przed 2gą, chyba nie spałem. Idziemy na start Arek, Paweł i ja. Razem z nami kilku szaleńców ale już na deptaku przy starcie widzimy tłumy. Oddaliśmy torby na przepaki, szybkie zdjęcie i go…. Zaczęło się tak szybko, że nawet nie podwinąłem moich opasek kompresyjnych – wisiały na kostkach aż do Czarnego Potoku. Na Jaworzynę biegliśmy z Arkiem (Paweł startował 20min później bo do przebiegnięcia miał 36km). Potem się rozdzieliliśmy, tzn. Arek pobiegł szybciej. Do Hali Łabowskiej było ciemno, pełna koncentracja i wpatrywanie się w oświetlony punkt na drodze, który zapewniała czołówka. Cały czas myślałem aby nie upaść (jak rok temu). Dodatkowo obserwowałem zachowanie moich stóp, które także rok temu dostały niezły wycisk już w tym miejscu. Tym razem nowe Brooksy Pure Grip spisywały się fenomenalnie do samego końca. Techniczny zbieg do Rytra pokonałem zadziwiająco dobrze. Doświadczenie, spowodowało, że wyprzedzałem. Rytro, most i pierwsze oznaki zbliżającego się skurczu w łydce (z przodu). Udało się je opanować i pierwszy przepak (36km) osiągnąłem bez większych problemów. Na przepaku kabanos i cola, ten zestaw był przygotowany i nieźle się sprawdził. Szczególnie - cola. Na przepaku spotkałem zawodnika, z którym mijaliśmy się na zbiegu wielokrotnie (kurcze nie znam numeru). Razem też ruszyliśmy dalej. Teraz wyrypa do schroniska „Przehyba” – oj biec się nie da. Miejscami lekki trucht ale głównie wspinaczka. Było na tyle stromo, że „załączyłem” moje wspomagające kijki i całkiem sprawnie wdrapałem się do schroniska. Mój towarzysz został lekko z tyłu, ale dołączył do schroniska wtedy gdy ja już dostatecznie dobrze wypełniłem się pomarańczami, które obok mnie kroiła dziewczyna z obsługi. Dawno nie wciągnąłem tylu pomarańczy:) Z „Przchyby” ruszyliśmy po ok 15min, a że tam jest „agrafka” widzieliśmy zawodników, którzy z wyczekiwaniem wypatrują „pit-stopu”. Po kilku kilometrach, mój towarzysz znów „odpadł”, kurcze w łydkach spowolniły go znacznie. Dalej pomknąłem sam. Radziejowa, Eliaszówka i zbieg do Piwnicznej, który rok temu załatwił mnie dokumentnie, w tym roku wydawały się zdecydowanie łatwiejsze. Wody nie zabrakło – ale widok wiader z wodą (w tym samym miejscu co rok temu) wywołał duży uśmiech na mojej twarzy. Woda u tych gospodarzy smakuje wyśmienicie. Dwa kubki i w drogę. Piwniczna i przepak w innym miejscu niż rok temu przywitały mnie dużym tłumem biegaczy. Większość z nich już kończyła – ja nie. O dziwo w Piwnicznej spotykam siedzącego na ziemi Arka, który całkowicie nie miał ochoty kontynuować przygody. Namawiam go – ale bez skutecznie. W piwnicznej zmiana skarpetek, „obiad” pogawędka z Arkiem i naprzód. Od teraz ma zacząć się hardcore. Faktycznie strome podejścia w pełnym słońcu robią swoje – ale woda w plecaku ratuje życie. Chyba zażyty IBUPROM też. Nogi niosą, choć bieg to żaden. Większość podejścia. Truchtam na płaskim i szybciej na zbiegach. Gdzie ta Łomnica? Wreszcie jest, jeszcze jedna górka i będzie asfalt do Wierchomli. Zbieg do Wierchomli poszedł nieźle, choć „czwórki” paliły okrutnie. Chyba przyzwyczaiłem się do tego bólu – bo biegłem. Na asfalcie, po lekkim odpoczynku w szybkim marszu – zmusiłem się do biegu. Wyprzedziłem parę osób, czułem się jak na 78 km całkiem dobrze. Myślę, że nie było różnicy w odczuwaniu zmęczenia od 50km. Dyskomfort wszedł w faze „boli” – ale na tyle nie drastyczną, że „ściany” nie doznałem. Na trasie do Wierchomli po raz kolejny spotkałem mojego znajomego z Rytra, który tym razem odpoczywał na trawce:). Wyprzedził mnie na przepaku w Piwnicznej. Spotkałem go jeszcze raz w Wierchomli ale wtedy ja przepak opuszczałem a on do niego dobiegał. To było nasze ostatnie spotkanie. Teraz miało się zacząć najgorsze - podejście po trasie narciarskiej w Wierchomli. Znałem te miejsca i wiedziałem co mnie czeka. Całe szczęście, że słońce odpuściło, ale nadciągnęła burza. Deszczu z niej wiele nie było, przynajmniej na stoku, ale pioruny mnie lekko zdeprymowały. W połowie podejścia znowu dopadły lekkie przepowiednie skurczy, na szczęście „porozmawiałem” z nimi i odpuściły. Drogę do Szczawnika znałem jak własną kieszeń. Jaworzynka, polana z bacówką i zbieg po nartostradzie. Ten zbieg do przyjemnych nie należał. Dużo kamieni i stromo. Na szczęście do Szczawnika dotarłem w jednym kawałku bez „wywrotek”. Długi marsz do bacówki „nad Wierchomlą” – tam chyba nikt nie biegł. Ja też nie. Te 3km odpoczywałem. Maszerowałem ale szybko. Padał lekki deszczyk, tak do samego schroniska. Po drodze przypominałem sobie jak fajnie byłoby zjeżdżać tędy na rowerze, jak wielokrotnie czyniłem. Czekałem najpierw na „mostek”, potem „domek”, potem składowisko drewna – wszystkie te miejsca pamiętałem doskonale. Wrzeście skręt w lewo i już niedaleko do „pit-stopu”. Bacówka nad Wierchomlą to ostatni punkt 12km przed metą. Wiedziałem, że limit 17 godzin mi nie zagraża, ale postanowiłem postarać się o 15h a nie 16h. Rok temu limit był 16h więc kiepsko byłoby dobiec, mieszcząc się w tegorocznym limicie natomiast przekraczając ubiegły. Na punkcie byłem maksymalnie 5 minut. Droga na Runek była już mokra, deszcze zrobiły swoje. Szybko się tam wdrapałem i zacząłem zbieg do Krynicy. Na tej trasie moje Brooksy dostały najbardziej. Błoto weszło wszędzie. A tak naprawdę to ja wielokrotnie wszedłem w błoto. Tej drogi nie znałem, ale jak dotarłem do wyciągów narciarskich w Słotwinach wiedziałem, że jestem blisko. Ścieżką przez las potem przeszkoda w postaci 200 m powalonych drzew (na 98 km to niezłe wyzwanie) i już słyszałem muzykę i spikera z mety. Wreszcie koniec lasu, Poczta w Krynicy i zbieg na deptak. Chyba już mnie nic nie bolało. Euforia pełna. Kto ukończył to wie co to znaczy samotnie pokonać 300 metrów deptaka przy skandujących i bijących brawo kibicach. Na metę wpadłem szczęśliwy z czasem 15h32min. Spiker wyczytał moje imię i nazwisko oraz dodał pamiętne zdanie „synuś portki sobie uwalałeś” – Miał rację. Dalej co było jest nie ważne i mało interesujące. Przygoda skończyła się po przebiegnięciu mety. Zrobiłem coś wielkiego – dla siebie:) Czas 15:32:31, miejsce 283 na 501, którzy ukończyli w limicie.