Kilka lat czekania i stało sie:) Pierwszy maraton poza Europą. Pierwszy i największy na świecie - New York City Marathon. Kiedyś nawet nie była to sfera marzeń, teraz, stało się rzeczywistością. Jestem Finisherem NYCM. A jak to się zaczęło? Poprostu pomysł. W 2011 roku, razem z Arkiem Recławem, zapisaliśmy sie pierwszy raz na loterie, która miała dać nam możliwość startu w NY. Niestety jak to loteria - nie dała. Trochę na otarcie łez zarejestrowaliśmy sie na Maraton w Atrenach. Potem rok 2012 tez brak powodzenia, 2013 także, aż w końcu po 3'ech nieudanych losowaniach mieliśmy Guarantee Entry w 2014. Dodatkowo, w tym roku wylosowany został także Kuba Gierczak i razem w trójkę mieliśmy możliwość stanięcia na starcie NYCM. Już sama wyprawa do NY to dużo emocji. Przyleciałem w piątek - Helloween, Ameryka oszalała ma punkcie przebierania:). W sobotę odwiedziliśmy EXPO, odebraliśmy pakiety startowe i wróciliśmy na Greenpoint gdzie gościła nas ciocia Arka. Ja cały czas miałem w głowie piosenkę Kazika:) Natalia w Brookilinie. Greenpoint, Greenpiont jest wieliki na wieki... Jak to tradycyjnie przed maratonem z Arkiem, zupełnie nie biegowo - kilka piw potem spać. Pobudka o 5tej, taksówka już czekała aby zabrać nas na dolny Manhattan - Whitehall Ferry. Promem z Manhattanu na Staten Island, piękny widok na WorldTrade Center One. Dalej z portu autobusem do miasteczka przy moście Verezzano. W tym miejscu trzeba powiedzieć, ze pogoda spłatała nam niesamowitego figla. Huraganowy wiatr, który wiał z północy na południe powodował, że odczuwalna temperatura nie pozwalała na komfortowe oczekiwanie na start. Wszyscy ubrani w stare swetry, od cioci, do wyrzucenia, czekaliśmy w Wave1 na start. Wreszcie ruszyliśmy na most, hymn USA, napinka przedstartowa i strzał startera. Biegniemy, nasz Wave biegł po dolnej jezdni Verezzano. Wiało tak strasznie, że ja jedna ręką trzymałem numer startowy a drugą czapkę. Po pierwszym kilometrze myślałem tylko o jednym: czy to będzie pierwszy maraton, którego nie ukończę? Zimno i wietrznie...całe szczęście, ze za mostem było zdecydowanie lepiej. Nie komfortowo, bo wiatr w porywach zatrzymywał nas skutecznie. Biegłem z Arkiem, Kuba z tyłu walczył o życiówkę, my nie. Trasa prowadziła przez Brooklyn, mnóstwo kibiców, zespołów, takiej atmosfery nie doznałem w żadnym europejskim biegu. Ameryka:) biegliśmy równo i dość szybko z PACE ok 4:40, porzebiegliśmy przez Greenpoint, gdzie ogromna grupa Polaków kibicowała swoim rodakom, to było przeżycie I wielka wrzzawa gdy wypatrzyli orzełka na mojej koszulce. Nie da sie opisać:) Potem mostem na Queens. Wtedy dopadła mnie kolka, ostatnio często tak mam ale na krótszych biegach. Nie mogłem sobie z nią poradzić przez dłuższy czas. Wtedy znacznie zwolniliśmy. Całkowicie rozbroił mnie długi most Queensborough, a następnie długa First Avenue, cała pod wiatr. Wiedziałem, że biegu nie oddam, nie walczyłem o czas wiec chociaż tu miałem komfort. Do samego końca biegliśmy z Arkiem, krótka zawijką na Bronx'ie i potem prosto do Central Parku. Ostatnie kilometry to już euforia mety... Co tam sie dzieje!!!... Kibice, którzy są na całej trasie robią niewyobrażalną robotę. Na metę wpadliśmy z czasem 03:29:13, szczęśliwi jak... dzieci:) odebraliśmy medal, recovery pack, nasz depozyt i poszliśmy do umówionej knajpy UnoChicago Grill - celebrować zwycięstwo:). To był najtrudniejszy maraton z moich płaskich maratonów. Wiatr, zimno, zmęczenie, jetlag oraz co by nie mowić moja końcówka sezonu, nie dały pobiec szybciej. Choć gdyby nie kolka, która mi towarzyszyła pewnie pare minut zaoszczędzilibyśmy. Ale nie oto chodziło, NYCM to wydarzenie, które jest warte przeżycia nawet bez dodatkowych bonusów w postaci życiówek lub extra czasów. Biegiem w tym mieście trzeba sie delektować z każdym metrem trasy. Setki okrzyków 'good job', 'looking good' powodują, że nie ma mowy o braku motywacji. Następnego dnia wróciliśmy do CentralParku na Celebration Monday. Kupiliśmy New York Times i wygrawerowalismy medal. Cały Nowy Jork chyba biegł maraton. Wszędzie biegacze z medalami. Maraton ukończyło ok 50tys biegaczy:) ciekawe kiedy ta maraton-mania sie skończy. Oby nigdy. Teraz gdy to pisze jedziemy Geeyhound'em z Atlantic City do Washingtonu i planujemy kolejny start:)