Czwarty, z rzędu, start na falenickiej wydmie przyniósł kolejna życiówkę (i to o ponad pół minuty). Faktycznie, w tym roku trenuje i nie daje się infekcjom co widać w wynikach. Rok temu 4ty etap Falenicy biegłem lekko poniżej 47min a teraz poniżej 43min. Tym razem (wreszcie) było delikatnie biało, a co ważniejsze bardziej twardo. Tak bardziej twardo, ale bardziej ślisko. Na śnieżną ślizgawkę moje Adidasy są bezkonkurencyjne. Już tradycyjne, w tym roku, wystartowałem z ostatnią grupą – co pewnie ma jakiś negatywny wpływ na wynik, choćby z faktu ciągłego wyprzedzania. Wystartowałem całkiem żwawo:) na tyle, że już pod koniec pierwszego okrążenia dopadła mnie „falenicka żmija” czyli kolka, która towarzyszy mi od początku sezonu. Odpuściła na drugim okrążeniu, ale spowodowała, że ostatnie dwa podbiegi robiłem na oparach. Cały czas myślałem, aby poprawić czas z drugiego etapu i zbliżyć się do czasów z 1ego oraz 3ego etapu. Udało się to z nawiązką. Choć w czasie biegu wydawało mi się to niemożliwe. Pobiegłem poniżej 43 min. Wow – fajnie. Nowa życiówka w Falenicy to 42:35 co dało (odległe) miejsce 85 na 517 startujących. W generalce oczywiście spadłem 66 (OPEN), 14 (G10 M35). Patrząc na rok poprzedni – to i tak mega awans.