Półmaraton Warszawski jest biegiem, który prawie na stałe (obok Wiązownej) wpisał się w mój rok startowy. Szósty raz w tej imprezie ale teraz zupełnie inaczej. Normalnie, początek kwietnia to dla mnie szczyt treningowy. Nie tym razem. Teraz od początku roku przebiegłem lekko ponad 300km i ponad miesiąc walczyłem z różnymi wirusami. Organizm potrzebował oczyszczenia. Mój okres roztrenowania się przedłużył (jak słusznie zauważył Arek Recław komentując na STRAVIE). Brak treningów biegowych (dla porównania w 2015 roku do czasu startu w Półmaratonie Warszawskim wystartowałem w 9 imprezach i zrobiłem 2 życiówki) nie dawał mi spokoju a tym samym nie wiedziałem co wybiegam. Wiedziałem, że chcę się sprawdzić – ale bez zamordowania. Ten start miał mi powiedzieć co będzie za 3 tygodnie w Orlen Maratonie. Na starcie pełna ekipa ostrowiaków. Szacowałem, że tempo 4:15 będzie dobrym sprawdzianem i pozwoli mi powalczyć z kilkoma z nich. Na starcie się oczywiście pogubiliśmy, mój brat Marek został lekko z tyłu. Po pierwszym kilometrze zorganizowałem swoje ciało do komfortowego biegu na poziomie 4:00 i po małym strojeniu rąk, aby pracowały optymalnie – o dziwo, utrzymywałem to tempo. Pogoda była wspaniała. Może trochę wietrznie, ale generalnie bieg w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność. Do 10go kilometra zastanawiałem się kiedy maszyna nie wytrzyma takiego tempa. Lekkie podbiegi i lekkie zbiegi tylko podkręcały moje zadowolenie:) Troszkę zdołował mnie szuter w łazienkach ale potem po zwolnieniu do 4:05/4:10 znów nabrałem energii. Ostatnie 2 kilometry z podbiegiem na Belwederskiej to już czysty wyścig. Postanowiłem się mocno zgrzać. Koło Belwederu wrzuciłem 5ty bieg i wskoczyłem na obroty w okolicach 3:40 – tak tez finishowałem. Niemożliwe a stało się możliwe. Mój czas to okolice 1h 27min co pozytywnie mnie zaskoczyło. Czyżby to inwersja biegowa? Im mniej biegam tym szybciej biegam???. Reszta ekipy także zadowolona – szykuje się szybki rok, choć ja w tym roku troszkę dłużej niż szybciej.