Po wielu myślach w głowie nadszedł czas na zmierzenie się z triathlonem na dystansie długim (IronMan). Te 226km, wcale mnie nie szokowały tym bardziej, że w głowie mam zainstalowane oprogramowanie pt: „jak obsługiwać długotrwałe obciążenia”. Jednak zawsze jest jakaś odrobina stresu. Pewnie gdyby jej nie było – smak ukończenia dystansu byłby gorszy. Tutaj „straszyła” mnie próba wypicia roztworu o proporcjach: 70% pływanie, 15% rower, 15% bieg. Nie wiedziałem jak poradzę sobie z dość długim pływaniem gdzie jak wiadomo - początkowy dystans jest bardzo nerwowy i może nieźle namieszać. Nie wiedziałem jak moja dupa i kark zniesie ponad 6h jazdy rowerem – choć już kilka razy zrobiłem taki dystans. A na koniec po tym wszystkim nie wiedziałem jak będzie mi się biegło. Plan, w momencie gdy podejmowałem wyzwanie (czyli około grudnia ubiegłego roku) był ambitny – miałem pół roku aby się dobrze przygotować. Wiedziałem, że mam duże braki treningowe związane z kontuzją achillesów – ale co tam – dam rade. Na początku roku byłem prawie całkowicie roztrenowany – rozpoczynałem trenowanie po 4ech miesiącach przerwy. Z biegiem dni czas topniał a moje treningi dalej były dziurawe. Jakoś nie mogłem znaleźć czasu na rozsądne przygotowanie. Dla statystyków podaje objętości treningowe od początku roku do dnia startu: Pływanie: 558km (48h), Rower: 663km (26,5h), Pływanie: 28km (10,5h). Dramat ! Sam do opisywanego wyżej roztworu dolałem sobie trucizny. Przed zawodami miałem bardzo mieszane uczucia. To co miało być trudne ale przyjemne zaczęło być jakimś potworem. Jedna półkula mózgowa mówiła: będzie spoko, a druga, jak diabełek, mówiła bój się! Zawody wypadały w niedzielę, ale jeszcze w sobotę do wczesnych godzin popołudniowych siedziałem w szkole zaliczając jakieś dziwaczne Kahuty (interaktywne testy internetowe). Tego dnia musiałem jeszcze pojechać do domu, spakować rower do samochodu i do 20tej stawić się w strefie zmian aby zadość uczynić wszystkim triathlonowym obrzędom. Jak wyglądały moje poprzednie weekendy, nawet szkoda pisać. Tak czy inaczej – dotarłem do Poznania, zdążyłem z ogarnięciem strefy zmian i jak to w zwyczaju miałem – wraz z moim kompanem niedoli Arkiem Recławem udaliśmy się na piwkowanie (kolejna trucizna przedstartowa). Całe szczęście, że skończyło się w okolicach północy na czterech piwach. Poranny start wymusił na nas zdrowy rozsądek, choć mam pewność, że większość z Was uważa, że zdrowy rozsądek to ja zostawiłem wiele tygodni przed startem:). Start imprezy organizatorzy zaplanowali na godzinę 7:00 co spowodowało, że spałem dość krótko. Przed startem odwiedziliśmy jeszcze strefę zmian – ostatnie przygotowania i zakładanie pianki. Teraz już było mi wszystko jedno. Wydawało mi się, że jest dobrze, niewielu startujących (ok 240 osób), nie ma wiatru, fali – poznańska Malta wręcz zachęcała do kąpieli. Szybko wskoczyłem do wody, żeby się przyzwyczaić. Oczywiście zero widoczności – ale po co, przecież to nie basen. Chyba już całkowicie nie mam stresu związanego z pływaniem po akwenach otwartych. Zbliżała się godzina „0”. Start z wody, w sumie mój pierwszy raz, ale co to za trudność, nawet lepiej bo nie ma tak dużej pralki na starcie. Chyba 10min po czasie – poszło, zacząłem płynąć i zaczęło być miło i sympatycznie. Super woda, świetny flow, oddychanie bezproblemowe, nawigacja „w punkt”. Płynąłem stabilnie, wolno, na dużym komforcie tak, że pierwsze 1,9km przeleciało mi ekspresem. Oglądałem sobie brzeg, co jakiś czas kontrolując dystans od malutkich bojek, które wyznaczały tor wioślarski. Czasami ich nie było widać ale podłużny kształt jeziora Malta dobrze sprawdzał się nawigacyjnie. Naprawdę niewiele razy inny zawodnik zakłócił moją harmonię. Na bojach nawrotowych wiedziałem, że będzie dobrze. Wiedziałem, że jestem gdzieś w ¾ stawki, ale nie ostatni:). Z wody wyskoczyłem na 153miejscu po 1h 25min. Tutaj spotkało mnie dość dziwne uczucie. Nie byłem zmęczony ale chyba mój błędnik zbytnio przyzwyczaił się do kołysania. Biegnąc do T1 miałem wrażenie lekkiego przyciągania do lewych barierek. W T1 się nie spieszyłem, zdjąłem piankę i założyłem suchy strój kolarski. Ciekawe który czas w strefie zmian zająłem:) myślę, że jeden z ostatnich, ale było to zaplanowane. Po pierwsze komfort – potem reszta:). Wsiadłem na rower, normalnie – bez żadnego kombinowania z butami i recepturkami. Od tej pory wiedziałem, że trasa Poznań – Kostrzyn będzie mi towarzyszyć przez następne 6-7 godzin, zależnie od siły i kierunku wiatru. Planowałem co najmniej 2 dłuższe postoje ale skończyło się tylko na jednym związanym z wizytą w TojToju. Już na pierwszych 20 kilometrach musiałem skorzystać z ubikacji, co w stroju kolarskim „na szeklach” nie jest takie proste (szybkie). Trasa czterokrotnie kierowała z Poznania do Kostrzyna i z powrotem. One way z wiatrem, other way pod wiatr, a że ja wiatru nie znoszę, lekko nie było. Nie było także ciężko bo pod wiatr się nie szarpałem - utrzymywałem prędkość w okolicach 28/29km/h do ostatniego nawrotu. Tam, w okolicach 150km zdrowo zwolniłem bo dopadł mnie ból barków, wywołany całkowitym brakiem treningów w pozycji czasowej. Nie pomógł nawet Ibuprom, który nauczony doświadczeniem zawsze mam przy sobie. Do T2 dotarłem po 6h23min tracąc 4ry pozycje (157 miejsce). Czułem się bardzo dobrze, po zejściu z roweru ból karku ustał. Transition Area znowu na relaksie:) Spędziłem tam 9 sekund więcej niż w T1 (9:52) co pokazuje jak się guzdrałem. Do końca zabawy pozostał mi jeszcze maraton – ale to wiedziałem, że jakoś pójdzie. Tak szybko chciałem już biec, że po wybiegnięciu na trasę zapomniałem numeru startowego, który zdjąłem razem ze spodenkami kolarskimi. Nadrobiłem z 400 metrów ale nie spowodowało to mojej złości. Czułem duży luz i komfort w biegu. Od samego początku wyprzedzałem. Ale nie wiedziałem, czy wyprzedzam zawodników, którzy mają podobny dystans czy zawodników, którzy są pętlę (lub kilka) przede mną. Trasa biegowa to 8 kółek dookoła jeziora Malta. Zacząłem tempem 5:00/5:10 z postanowieniem, że pierwszy przystanek na większe jedzenie będzie po przebiegnięciu połówki dystansu. Na pierwszym kółku zrobiłem jeszcze jeden błąd. Zamyśliłem się za bardzo i skręciłem na metę. Po przebiegnięciu dodatkowych 200 metrów wróciłem na trasę:) Po połówce, gdzie moje tempo już systematycznie spadało – biegłem od bufetu do bufetu konsumując tam kilka pomarańczy. Z biegów ultra wiem, że pomarańcze mi bardzo pomagają. Chyba dystans IM to głównie rozsądne jedzenie i szanowanie zwiniętego i ściśniętego żołądka na rowerze. Po trasie spotykałem tych samych zagorzałych kibiców, którzy jakby mocniej kibicowali zawodnikom z czarnymi numerami startowymi (dystans długi). Po pierwszych 4ech, kółkach trasa zdecydowanie opustoszała, Zawodnicy z dystansu (Half) ukończyli zawody. Wtedy pogoda zaczęła się lekko psuć. Epogeum była burza z tropikalnym deszczem na 30tym kilometrze. Mnie już nic wtedy nie przeszkadzało, nawet chlupot wody w butach. Dodatkowym motywatorem było spotkanie na trasie znajomych z Bydgoszczy z Hrabią Wyszomirskim (z Luxemburga) na czele. Winiu & reszta byliście zajebiści. Dzięki za doping. Cała ekipa była chyba bardziej zdziwiona moim widokiem niż ja ich. Przyjechali kibicować Pawłowi, którego kilka razy spotkałem na trasie. Ostatnie kilometry to już przeplatany bieg i jedzenie pomarańczy. W pewnej chwili cos mnie lekko przymuliło i zdecydowanie zwolniłem – ale szybko się pozbierałem i końcówkę przyśpieszyłem. Na trasie maratonu wyprzedziłem kilkadziesiąt zawodników. Mój czas maratonu to 4h12min17sek (73 wśród startujących). Godzinę gorzej niż maraton