Czwarta gwiazda z mieście czterech gwiazd. Po maratonie w Chicago już kurz opadł i dziś wróciłem do biegania po 1,5 tygodniowej przerwie. Potrzebowałem jej bo trzy ostatnie starty (w przeciągu 14 dni - 2 maratony i jeden półmaraton) mnie wyeksploatowały. Więc kończę sezon z niezrealizowanym celem złamania 3h ale ze zrealizowanym celem życiówki w maratonie. Rok uważam za dobrze przepracowany, bez kontuzji i to jest dobre wejście w nowy sezon, który już na poważnie planuje. Maraton w Chicago to moja czwarta gwiazda (z sześciu w World Maraton Majors) i po latach przerwy poczułem apetyt na zamknięcie tego cyklu. Może za dwa lata:) Bieg w wietrznym mieście był czysto rekreacyjny. Mimo jetlagu i zwiedzania miasta w sobotę, choć początkowo z lekkim stresem i szacunkiem do dystansu - pobiegłem dość swobodnie i lekko. Porównując do innych majorów Chicago zalatuje Nowym Jorkiem. Cała, dosłownie cała trasa gęsta od kibiców, a że to Ameryka to dodać należy, bardzo głośnych kibiców. Taki doping mega niesie. Nawet na początku gdy jeszcze nie wszedłem w bieg i oblewał mnie pot (rano w Chi było mocno wilgotno) kibice powodowali, że tempo w okolicach 4:20 stawało się spacerowym. Jak nigdy , pamiętam całą trasę. W tym biegu, serio dużo oglądałem, czytałem większość banerów kibiców. Były np: takie „Go Garry Go” ale także takie: „Pain will pass and the post on Strava will remain”. Finalnie do mety dobiegłem w 3h13min i cośtam sekund ale to nie było ważne. Jesienny tryptyk kończę jednak na tarczy. Fakt, mam dalej trójkę na początku wyniku w maratonie ale jestem bogatszy o doświadczenia. Utrzymanie treningu na podobnym poziomie i trochę więcej dobrej energetyki w biegu i będzie git…