Majówka u rodziców w Ostrowcu zakończona półmaratonem w Sandomierzu. Na ten bieg namówił mnie mój brat Marek, który jako poczatkujący biegacz chciał poprawić swój czas z pierwszego półmaratonu (i poprawił..). Zapisałem się myśląc, że to fajny element długiego weekendu. W Sandomierzu, na Rynku wspólny start: maraton, półmaraton oraz 10km. Jedna rundka po Rynku, zbieg po kostce i chodniku i… Sandomierz się skończył. Na pierwszym kilometrze dowiedziałem się, że trasa nie biegnie po asfalcie , nawet często nie po ścieżkach i do tego nie jest płasko. Trasa półmaratonu to istny bieg górski w sadach, trawie, błocie etc… Już na pierwszym wzniesieniu moje tętno skoczyło na 190bps więc zwolniłem a grupka pierwszych zawodników odjechała. Pomyślałem, że biegną na 10km więc niech sobie biegną. Dalej biegłem sam. Na 9km gdzieś w sadzie doszedłem kogoś, zagadaliśmy się i… pomyliliśmy trasę. Trzeba było wracać. Całe szczęście, że nie daleko. Wyprzedziła nas grupka biegaczy, ale z nią szybko sobie poradziłem i znowu biegłem sam. Tak było do samego końca. Niekończące się zbiegi, podbiegi, harcerze i policja, którzy dopiero na słowo „gdzie!” pokazywali kierunek trasy, moje zupełnie nie-trialiowe Asicsy ślizgające się na zbiegach oraz niezwykle malownicza trasa, czasami przebiegająca przez środek gospodarstwa spowodowały, że tego biegu długo nie zapomnę. Moim zdaniem Sandomierz stanął na wysokości zadania, trochę gorzej ja – ale następnym razem… No właśnie, następnym razem założę lepsze buty. Ja ukończyłem maraton na 7 miejscu, mój brat na 9tym, przy czym otrzymał nagrodę za drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej.