244. | 25.05.2024 | III Cross Kampinos - Maraton | Polska | | 45 | 869 | 03:35:41 | 03:35:44 | 5 | 120 | 4% | 12,5 | 04:48 | | |
III Cross Kampinos - Maraton - [25.05.2024]
Maraton w Kampinosie podczas III Cross Kampinos poszedł git z jednym ale… na ostatnich kilometrach popieprzyłem trasę i pobiegłem nie tam gdzie powinienem. Przez ten błąd straciłem podium:( No cóż bywa ale ważne, że forma trzyma i biegniecie 4:30/4:45 nie robi u mnie spustoszenia nawet na leśnych i piaszczystych ścieżkach w Kampi. Impreza Cross Kampinos gdzie dystansów do wyboru do koloru udana. Org też gitarra - z lekkim minusem za oznaczenia trasy… ale może trzeba porostu trzymać skupienie do końca a nie jak pierdoła dokładać prawie 3km.Generalnie 5 miejsce OPEN też cieszy🤘🤘🤘
|
225. | 28.10.2023 | Górski Maraton Świetokrzyski 2023 | Polska | | 45 | 311 | | 04:54:35 | 28 | 154 | 18% | 9,2 | 06:33 | | |
Górski Maraton Świetokrzyski 2023 - [28.10.2023]
Ślisko jak szlag… to co zapamiętam najbardziej po tym biegu. W sumie więcej niż maraton (bo 45km), w sumie po górach bo 1,6 km do góry, i w sumie swoich lokalnych stronach. Tak zakończyłem sezon 2023 na długie bieganie. Fajnie było polatać po Górach Świętokrzyskich i przebiec po najwyższych szczytach (Łysiec, Łysica, Skała Agaty). Forma dobra, choć oczywiście zawsze mogłaby być lepsza. Tutaj było dość biegowo, choć stromsze odcinki w okolicach Łysicy i Łyśca biegłem ostrożnie. W sumie jedno całe podejście pod Łysicę a potem szybszym lub wolniejszym ale biegiem. Na koniec trochę polały mnie biodra ale bez przesady – bywało gorzej :) Tak więc czas poniżej 5h (to dobrze jak na trail i 1600 m do góry) i miejsce nr. 28 (na mecie). Impreza godna polecenia – szczególnie z uwagi na porę roku. Kolorowy dywan z liści dębów i klonów robił super robotę dla oczu – dla nóg niekoniecznie.
|
218. | 22.07.2023 | Tatra Sky Marathon | Polska | | 47 | 211 | 08:33:15 | | 195 | 350 | 56% | 5,5 | 10:55 | | | |
216. | 23.04.2023 | Madeira Ultra Trail | Portugalia | | 115 | 523 | 28:29:24 | | 500 | 890 | 56% | 4,4 | 13:50 | | | |
213. | 25.02.2023 | IX Zimowy Ultramaraton Karkonoski | Polska | | 49 | 246 | | 06:55:11 | 131 | 390 | 34% | 7,1 | 08:28 | | | |
209. | 24.06.2022 | La Sportiva Lavaredo Ultra Trail | Włochy | | 120 | 1173 | 23:18:28 | | 616 | 1476 | 42% | 5,1 | 11:39 | | | |
205. | 10.02.2022 | Rudawy Festiwal Biegowy - Sześćdziesiątka | Polska | | 60 | 789 | 10:09:01 | 10:09:16 | 78 | 133 | 59% | 5,9 | 10:09 | | | |
203. | 23.10.2021 | Łemkowyna Ultra Trail 2021 | Polska | | 150 | 147 | 27:08:10 | 27:08:20 | 92 | 182 | 51% | 5,5 | 10:51 | | | |
198. | 15.08.2020 | Tatra Fest Bieg 2020 | Polska | | 50 | 162 | 09:24:19 | | 131 | 301 | 44% | 5,3 | 11:17 | | | |
195. | 1.02.2020 | Zimowy Janosik 2020 - Spacer Murgrabiego | Słowacja | | 50 | 5186 | | 06:28:00 | 91 | 338 | 27% | 7,7 | 07:46 | | | |
192. | 12.10.2019 | UltraKotlina 2019 | Polska | | 138 | 113 | 21:47:39 | 21:47:45 | 13 | 55 | 24% | 6,3 | 09:29 | | | |
188. | 29.06.2019 | 3 razy Śnieżka | Polska | | 55 | 852 | 08:29:55 | | 97 | 190 | 51% | 6,5 | 09:16 | | | |
183. | 5.01.2019 | Ultra CK Maraton | Polska | | 50 | 73 | | 06:31:31 | 48 | 128 | 38% | 7,7 | 07:50 | | | |
182. | 19.10.2018 | SKY DUT - Dalmatia Ultra Trail | Chorwacja | | 160 | 42 | | 32:26:15 | 24 | 50 | 48% | 4,9 | 11:58 | | | |
180. | 7.07.2018 | Bojko Trail 80+ | Ukraina | | 83 | 338 | | 14:10:47 | 52 | 153 | 34% | 5,9 | 10:15 | | | |
178. | 1.06.2018 | XV Bieg Rzeźnika | Polska | | 84 | 125 | | 13:56:50 | 141 | 545 | 26% | 6,0 | 09:58 | | | |
169. | 02.09.2017 | Ultra Janosik 2017 - Legenda | Polska | | 108 | 93 | | 21:06:15 | 64 | 124 | 52% | 5,1 | 11:43 | | | |
168. | 12.08.2017 | Chudy Wawrzyniec 2017 | Polska | | 84 | 149 | | 13:13:52 | 63 | 145 | 43% | 6,3 | 09:27 | | |
Chudy Wawrzyniec 2017 - [12.08.2017]
Znów wydarzenie, które w moim kalendarzu znalazło nie nieprzypadkowo. O Chudym myśleliśmy z Arkiem od jakiegoś czasu, ale w tym czasie, z reguły, startowaliśmy w triathlonie w Gdyni. W tym roku nie wybraliśmy się nad morze więc mogliśmy wreszcie pobiegać w Beskidzie Niskim. Faktycznie Chudy Wawrzyniec był drugi na liście. Chcieliśmy pobiec BUGT ale brak szczęścia w losowaniu wytyczył nam drogę na start Chudego. Bieg owiany już pewnymi historiami, 6ta edycja, która była w tym roku potwierdziła trudy trasy. Nie wysokość n.p.m i nie przewyższenia robią tutaj robotę.Na niespełna 85 kilometrach trasy można się nieźle namęczyć. Sporo interwałowych zbiegów i podbiegów – kilka ścianek i niekończące się błoto. To ostatnie dodatkowo „doładowane” padającym deszczem. Jak dowiedzieliśmy się od organizatorów na sześć edycji, pięć było deszczowych. Ale jak dokładnie było w tym roku. Piątek upłynął pod znakiem upału (36 st C) i zbliżającemu się, od zachodu frontowi burzowemu, który miał przynieść duże opady i znaczne ochłodzenie. I całe szczęście bo wolę biegać w deszczu niż w upale. Mieszkaliśmy w Rajczy a po pakiety podjechaliśmy do Ujsoł, gdzie była strefa mety i biuro zawodów. Miejsce noclegu to strzał w dziesiątkę, bo znajdowało się 150 metrów od startu i poranne wstawanie mogliśmy maksymalnie opóźnić. Przedstartowy wieczór spędziliśmy oglądając Mistrzostwa Świata w Lekkiej, popijając piwkiem czyli raczej standardowo. Start zaplanowany był na 4:00 i odbył się prawie punktualnie, prawie bo przejeżdżający pociąg przytrzymał nas 5 minut na starcie. Strzał startera i się zaczęło. Około 500 osób wystartowało na dwie długości tras (50+ i 80+). Początkowo nie padało, choć w oddali widać było już błyski piorunów. To przepowiadało niezłą zabawę. Pierwsza część trasy z podbiegiem na Rachowiec prowadziła asfaltem a potem wąską polną drogą. Po około 30 minutach spadły pierwsze krople deszczu. Miałem włączoną czołówkę, założyłem kurtkę deszczową i jak się okazało nie zdjąłem jej do samej mety. Po pierwszym delikatnym deszczyku przyszedł czas na pierwszą pompę. Grzmiało i błyskało się dookoła, góry spowite mgłami, chmurami co chwila rozświetlała szalejąca burza. Nawet się trochę zacząłem obawiać. W lesie spoko… ale na łąkach – niebezpiecznie. Lało jak z cebra, górskie ścieżki zmieniły się w potoki. Niezła jazda:) Nawet mi się to podobało. Wybiegając z lasu odsłaniały się piękne widoki – no i te błyski. Czad. Ponieważ to bieg bez przepaków, z dwoma bufetami, mój plecak był delikatnie cięższy niż normalnie. Wiedziałem, że butów nie zmienię, skarpetki i koszulkę ewentualnie tak – ale po co? Wszystko ciągle w błocie. Moje stare Brooksy dawały radę. Wiedziałem, że może być bagno więc nowszą wersję Brooksów zostawiłem na Janosika. Z Arkiem biegliśmy jak zwykle:), raz on kilkadziesiąt metrów z przodu (na podejściach) raz ja (na zbiegach). Pierwsze jedzenie miało być na 40tym kilometrze więc ja już na szczycie Wielkiej Raczy musiałem się wzmocnić. Nawet na stole przy schronisku ktoś zostawił Colę, więc skorzystałem. Arek pobiegł, nie czekał, bo było mu zimno. Nie pamiętam gdzie się znów spotkaliśmy ale na 100% na wyżerce w Przegibku byliśmy już razem. No i tu uczta, jagodzianki i jagody w śmietanie cudowne, gorąca herbata i owoce – mega gościna. Całe szczęście, że w tym miejscu z wielkiego deszczu pozostała jedynie mżawka i mogliśmy chwilę się po stołować. Na Wielką Rycerzową wdrapaliśmy się także razem. Wcześniej Arek mówił coś o wyborze, że niby zaraz mamy coś wybierać? - ale szybko zdementowałem tą plotkę. Nie było opcji. Biegliśmy długą trasę. Na szczycie Rycerzowej był rozjazd. W lewo do mety oraz prosto, w kolejne czterdzieści parę kilometrów. Pobiegliśmy prosto. Zaraz za zbiegiem z Rycerzowej przywitała nas błotnista ścianka. Tutaj doceniłem posiadanie kijków. Generalnie dzięki kijkom wdrapałem się tam dość sprawnie, zostawiając kilku zawodników w tyle. Teraz czekał nas nieco niżej położony odcinek trasy ale z wielkimi zalanymi wyrobiskami po ścince drzew. Ciekawie się tu biegło, co chwila musieliśmy szukać „objazdu” bo droga wyglądała jak jezioro. Po pewnym takim objeździe zgubiliśmy trasę. Całe szczęście, że w miarę szybko spojrzałem na track w zegarku i po przebiegnięciu 300metrów wskroś lasu, wraz z dwójką innych biegaczy dotarliśmy do właściwej ścieżki. Mniej więcej w tym momencie zaczęły mi dokuczać obtarcia na udach. Niestety bielizna Salomona nie specjalnie sprawdza się w mokrym terenie, szczególnie po 8iu godzinach używania. Przed nami był jeszcze jeden ciekawy punkt trasy – rezerwat Oszast (tzw: Oszust). Jest to ścisły rezerwat częściowy na którym podobno występują 122 gatunki roślin. Niestety nie mieliśmy czasu aby je wszystkie zobaczyć. Musieliśmy się wdrapać na kolejną niezłą ściankę zwaną Oszust, która dała mi się we znaki. Gliniasto-kamieniste podejście Arek pokonał ekspresem, ja musiałem się trochę napocić. Potem już zbieg do przełęczy Glinka gdzie był drugi bufet. Na 12tu kilometrach pomiędzy Oszustem a bufetem Arek odjechał mi około 3 minuty. Spotkaliśmy się „przy kotlecie”. Znów super jedzenie. Świeże bułki z masłem serem i szynką, ogórek małosolny i owoce – jadłem jak opętany:). Po jedzeniu czekał nas ostatni fragment trasy – wspinaczka na Halę Lipowską przez Grubą Buczynę (Hruba Bucyna) oraz Trzy Kopce. Ten fragment trasy najbardziej mi się dłużył. Lecieliśmy go razem, omijając przełomy i gigantyczne kałuże. Nie mogłem się doczekać gdzie będzie wreszcie najwyższy szczyt trasy czyli Hala Lipowska. Nie wiem czemu chciałem bardziej podbiegać niż zbiegać – zamiast w dół do schroniska na Hali Lipowskiej ciągnęło mnie wyżej na Hale Rysianka. Całe szczęście, że Arek zawrócił mnie z realizacji mojego szalonego, nieświadomego planu. Przy schronisku miałem chyba największy kryzys tego dnia (70km) . Było mi zimno, mokro i już bardzo drażniły mnie obtarcia. Poprosiłem Arka, żeby mi złożył kijki bo nie dawałem rady tego zrobić tego samodzielnie. Zjadłem napiłem się i zacząłem zbiegać. Początkowo powoli, potem szybciej. Na ostatnich 5ciu kilometrach zbiegu do mety -puściło. Znowu zacząłem dobrze zbiegać, dogoniłem Arka, który w tym momencie szybciej zbiegał ode mnie. Polną drogą zbiegliśmy do Ujsoł. Tam oczywiście kultowy mostek i meta. Fajnie – trasa zaliczona. Czas może nie rewelacyjny ale z uwagi na warunki pewnie nie najgorszy. Całość zajęło nam 13h i 13min. Zajęliśmy 63 i 64 miejsce na 145 osób, którzy ukończyli trasę długą. Kolejne zawody za nami a za chwilę kolejne przed nami:)
|
157. | 28.05.2016 | Ultra Chojnik 2016 | Polska | | 102 | 818 | | 18:12:15 | 33 | 72 | 46% | 5,6 | 10:42 | | |
Ultra Chojnik 2016 - [28.05.2016]
"""…Widzę szczyt, a za szczytem zaszczyt za zaszczytem, lśnienie mistrzostwa kieruje moim bytem. Ambicja spotyka się z uznaniem i zachwytem, Wyrzeczenia są tutaj jedynym zgrzytem…"" – te słowa tekstu stworzonego przez Magika i Fokusa z Paktofoniki chodziły mi po głowie jeszcze przed samym startem w Karkonoszach. Nie dostąpiliśmy zaszczytu (ja i Arek Recław) startu w Rzeźniku 2016, więc znaleźliśmy inny szczyt a w zasadzie szczyty. W tym samym czasie, co rzeźnickie harce – w Karkonoszach organizowana jest równie zakręcona impreza – Ultra Chojnik. Arka specjalnie namawiać nie trzeba było. No i sruuuu – Zapisani:) Tekst Paktofoniki jest niezwykle wymowny i pasujący do profilu chojnickiego ultramaratonu. Szczyt za szczytem… Wyjazd w Karkonosze do Jeleniej Góry był bardzo (przeze mnie) wyczekiwany. Lubię tam być. Nie często tam bywam a oprócz samych gór jest to okazja do odwiedzenia mojej rodziny. Perypetie Rzeźnika z trasą i zgodami Parku Narodowego w Bieszczadach, o których nie będę pisał, szczęśliwie nie rozprzestrzeniły się na inne parki narodowe. Jedyne, co dotknęło Chojnik to zmiana godziny startu z 22 na 02 rano, co spowodowało skrócenie limitu czasu z 24h do 20h. Mógłbym znowu pisać, co robiliśmy przed startem, jak dojechaliśmy etc…, ale to nie ma większego znaczenia w kontekście późniejszej Chojnickiej Petardy. Na start (10 min przed 2:00) podjechaliśmy samochodem. Niezbyt daleko, ale w nocy nawet 1,5km to z 10 min snu więcej:) Taka mała korelacja snu z kilometrami. Zanim się dobrze zorientowaliśmy już ktoś krzyknął, że zostały 3min do startu. Nie bardzo wiedziałem, co się potem wydarzy, więc było mi wszystko jedno. Otrzeźwienie dopadło mnie kilometr po starcie. Kurczę, to dzieje się naprawdę. Popatrzyłem na Arka i się upewniłem – mamy do pokonania ponad 100km w górach, które tego dnia mogą być dużo stromsze, bardziej nieprzewidywalne, burzowe i nawet w swoich płaskich partiach trudne do przebycia. Pierwsza część trasy (ok 20km) to duża wyrypa na Śnieżne Kotły. Ten fragment trasy częściowo w nocy nie przysporzył nam większych problemów. Po wschodzie słońca nad górami zachłysnąłem się widokiem. Nie wiedziałem czy biec – czy podziwiać:) Zbieg i ponowny podbieg na Czarną Przełęcz był przepiękny widokowo. Chociaż już pierwsze sygnały od zmęczonych nóg odbierałem. Kolejne kilometry to trzy Schroniska: Odrodzenie, Samotnia i Strzecha Akademicka. W każdym z nich było Piwo – było, ale nie skorzystaliśmy. Taki trening silnej woli…, ale moja była tego dnia wyjątkowo silna – nawet spowodowała, że słaba wola Arka, także w tym przypadku stała się silną. Piwa, solidarnie, w trakcie biegu nie piliśmy. Trasa zaskoczyła mnie poziomem trudności. Na próżno szukać było wydeptanych ścieżek. Wszędzie kamienie, duże i małe, stabilne i niestabilne, owalne i kanciaste. Już na początku trasy kilka osób się zgubiło. Ponieważ na starcie stanęło mniej niż 100 osób – tłumu nie było. Peleton szybko się rozciągnął, choć w naszych okolicach mieliśmy paru zawodników, z którymi przeplataliśmy się dość często. Bieg ten, dla nas, był w formule Rzeźnika, czyli biegniemy razem. I dobrze, bo wzajemnie się motywowaliśmy (werbalnie i niewerbalnie). Arkowi dużo lepiej szło pokonywanie podbiegów i podejść mnie natomiast dużą frajdę robiły zbiegi. Nawet, cholernie, kamienisty zbieg do Karpacza nie popsuł mi zabawy – wyprzedziłem na nim ok 5ciu zawodników. W Karpaczu był pierwszy przepak (49km trasy). Prawie połówka:), Jako drużyna okrzyknęliśmy się królami pit-stopów. W bufetach gościliśmy dość długo. Gdyby organizatorzy (jak w imprezach triathlonowych) mierzyli czasy w strefach bufetowych bylibyśmy na pierwszym miejscu w klasyfikacji najdłużej biwakujących:). Wijące się dookoła gór burze nie napawały wielkim optymizmem, – choć i tak go nam nie brakowało. No może Arek, gdy zorientował się, że zgubił kurtkę stracił odrobinę werwy, – ale po minucie mu przeszło. Z Karpacza trasa wiodła szlakiem Nad Łomniczką do Domu Śląskiego. Tutaj dostałem pierwszy raz porządnie w dupe… Jak zwykle tylko widoki rekompensowały wszystkie trudności szlaku. Pod Śnieżką jak na targu - mnóstwo ludzi, więc nie zabawiliśmy tam zbyt długo. W zasadzie przebiegliśmy szybko z jednym spojrzeniem na Śnieżkę. Szybko zaczęliśmy zbiegać w kierunku Szpindlerowego Młyna, ale żeby nie było tak prosto po drodze musieliśmy pokonać kolejną wyrypę – tym razem Vyrovkę. Ten kawałek trasy był chyba najcieplejszy i częściowo po Asaalcie. Pot z mojego nosa już nie kapał – lał się strumieniem. W Szpindlerowym zjedliśmy pomidorową z makaronem, po której nabrałem takiej prędkości, że nawet Arek nie zorientował się, że już trzeba wyruszać. Nie stanowiło to problemu gdyż od razu szykowała nam się niezła wędrówka pod górę i ekspresowo mnie dogonił. Do kraju wróciliśmy dopiero po 85km i to miał być ostatni trudny punkt. Dalej miało być już płasko lub w dół. Miało być, i było tyle, że cholernie nierówno. W żółwim tempie doczłapaliśmy się do ostatniego długiego zbiegu do Chojnika – gdzie ja znów odżyłem. Chyba zbieganie jest moim powołaniem. Ciągle z górki. Na tym odcinku łyknęliśmy jeszcze 2óch zawodników a potem przed samym zamkiem - kolejnego. Ostatnie 2km trasy to Zamek Chojnik, gdzie na szczycie kamiennych schodów siedział Adam (syn Arka) i z przenośnego głośnika zapodawał Odę do Radości oraz Always Look On The Bright Side of Life. Tutaj była już ostatnia fanaberia konstruktora trasy – zejście z zamku po ogromnych kamieniach. Całe szczęście, że adrenalina już robiła swoje. 2Km do mety, więc wiedziałem, że damy radę. I daliśmy:) Na mecie czekał mój tata z wujkiem Jurkiem oraz pożądanym od ponad 18godzin browarem. Ufff już można odpocząć – czy ten bieg wybił nam z głowy Łemkowynę? Nie, to szaleństwo się nie skończy. Zawody ukończyliśmy na 33 i 34 miejscu z czasem 18g12min09sec. W limicie czasu (20h) zawody ukończyło 60 osób. Było warto…"
|
147. | 11.10.2015 | III ultraMaraton Bieszczadzki | Polska | | 52 | 553 | 06:04:35 | 06:04:52 | 111 | 630 | 18% | 8,6 | 07:01 | | |
III ultraMaraton Bieszczadzki - [11.10.2015]
Wyprawa w Bieszczady zawsze chodziła mi po głowie. Są to niewątpliwie najrzadziej odwiedzane przez mnie góry. Być może z powodu bardzo słabej proporcji kilometrów na godzinę, które trzeba pokonać aby tam się dostać. 450km z Warszawy do Cisnej jedzie się ze średnią prędkością 60km/h daje czasowo mnóstwo godzin w aucie – a ja od takich wypraw (w nowej Polsce z autostradami) odwykłem. Ale cóż – padł pomysł. Trzeba go zrealizować. Bieganie po górach tak mnie wciągnęło, że ja postanowiłem wciągnąć Arka (chyba taka była kolejność). Nie wiem czy on tak samo lubi biegać po „nierównym” ale jakoś specjalnie nie krzywi się gdy ja wymyślam co chwila jakieś wspólne eventy:) Może mnie lubi i głupio mu odmówić?. No cóż, sprawdzał i pytał nie będę – ważne, że lubi piwo po i przed wysiłkiem a to w moim towarzystwie ma zagwarantowane w pakiecie. Tak więc, we dwóch, (w zasadzie 3’ech bo Arek zabrał najstarszego syna) znaleźliśmy się w Cisnej, gdzie OTK Rzeźnik organizował III ultraMaraton Bieszczadzki. Bieg górski na dystansie około 52km z sumą przewyższeń około 2600m. Bieg w liczbach był prawie połówką ultramaratonu 7 Dolin w Krynicy, więc nasze nastawienie i należny szacunek do, mimo wszystko długiego dystansu, był podzielony przez dwa. Zrobiliśmy kilka rzeczy, których przed takimi wyzwaniami podobno robić się nie powinno. Nikt nam nie powiedział - więc zrobiliśmy:) Dzień przed zawodami wpadł nam do głowy szalony pomysł aby odebrać pakiet startowy najdłuższą drogą, postanowiliśmy iść w góry. Zupełnie przypadkiem trasa Leśnej Kolei Bieszczadzkiej przebiegała pod oknami naszego pensjonatu – użyliśmy tego typu transportu aby przetransportować się z Dołżycy (3km od Pakietu Startowego) do Przysłupa (ok 13km od Pakietu Startowego – górami). W zasadzie pomysł był na tyle spontaniczny, że nie zdążyliśmy go przeanalizować. W Bieszczady zawitała zimowa -jesień, a nasze ubrania były letnio-jesienne więc już sama przejażdżka kolejką była lekkim nadużyciem stwierdzenia „przyjemne zwiedzanie”. Całe szczęście, że humory nas nie opuszczały i po wypiciu grzanego piwa na stacji w Przysłupie, ruszyliśmy na szlak. Wędrówka po pakiet była epicka – cudowne krajobrazy Bieszczad o tej porze roku. Po prostu super. Wdrapaliśmy się na okoliczny najwyższy szczyt – Jasło (1153mnpm), i jak się okazało tam tez był 44km trasy biegu. Wiec nasza wyprawa okazała się nie tylko dobrym treningiem ale także, zupełnie nieplanowanie, zrobiliśmy oględziny ostatnich 8 km trasy. W sumie poszło nam dość sprawnie bo po około 2,5h trekkingu dotarliśmy do Cisnej i odebraliśmy numery startowe i pakiety. Reszta dnia także zdecydowanie nie była podporządkowana biegowi. Zasiedliśmy bowiem w Siekierezadzie (kto był ten zna, kto nie był powinien poznać) i delektowaliśmy się grzanym piwem. Następnie udaliśmy się na nawadnianie do kolejnego baru tak aby po zmroku ruszyć po torach kolejki do naszego pensjonatu. Ten odcinek także nie został przez nas pokonany „na raz”. Mniej więcej po kilometrze zanurzyliśmy się w kolejnej knajpie aby uzupełnić, dość szybko uchodzący z nas, płyn. Zastanawiałem się nawet kiedy to odkryliśmy, że najlepiej nawadniającym płynem jest piwo. Nie wiem, chyba było dawno – a człowiek, który nam to powiedział musiał być nadzwyczaj doświadczony i mądry. Wreszcie położyliśmy się spać. Na Beer-counterze wybiło chyba 6. Czy to znak, że jutro będziemy na trasie około 6 godzin? Poranek obudził nas… melodyjką budzika. Ciemno, zimno ok 2 st.C. Start o 7:00. Mamy chyba szczęście bo 3km spaceru do startu mogłoby nas zabić – ale po wyjściu z domu spotkaliśmy miłego biegacza z okolić, który zaoferował nam transport w ciepłym samochodzie. Uff zdążymy – pomyślałem. Nawet będziemy mieli czas na oddanie depozytów i spokojną rozgrzewkę. Rozgrzewkę? Ale po co. Przecież to bieg górski. Punktualnie o 7ej wystartowaliśmy. Ale nas dużo… Wtedy to zacząłem myśleć o tym co nas może czekać na trasie. Pierwsze, rozbiegowe, 14km lekko pod górkę ale po asfalcie. Zimno nie było, nawet myślałem, żeby zdjąć kurtkę, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. Biegłem za Arkiem. On jak zwykle musiał znaleźć sobie partnera do rozmowy, co szybko uczynił i pierwsze kilometry upłynęły pod znakiem „Radia Recław”. Po wbiegnięciu na pierwszą górę zaczęło się mniej ciekawie. Wichura podobna do tej z Verezzano-Bridge w NY, przeszywające zimno w połączeniu ze spoconymi ciuchami, lekko mnie przeraziły. Arek poczekał na mnie i poinformował, że jest mu zimno więc będzie się grzał szybkim biegiem. Faktycznie lekkie ciuchy, które mieliśmy ze sobą, były naprawdę „lekkie”. Tak to pożegnałem się z kompanem mojej podróży. Początkowo w górach biegliśmy po granicy polsko-słowackiej aby później z niej zbiec w dół i znowu wspiąć się w górę. Wyrypa pod Hyrlatą była naprawdę słuszna. Myślę, że na całej trasie biegu 7Dolin w Krynicy nie ma tak stromego odcinka. W tym momencie rywalizacji czyli na około 30km moi przeciwnicy, którzy tak licznie dotychczas mnie wyprzedzali – lekko zwolnili. Zacząłem wyprzedzać. Nie wiedząc co się takiego stało, podejrzewałem nawet bufet o napoje z mega wspomaganiem, dość zwinnie wdrapałem się na grań. Gdy w połowie wyrypy zobaczyłem grającego na kontrabasie, ubranego we frak i białą koszulę człowieka – pomyślałem, że owe napoje dodają dużo siły ale także powodują halucynacje (taki efekt uboczny). Nie, tak nie było – facet stał i grał, a ja biegnąc dotychczas na dużym komforcie, miałem po prostu więcej sił niż inni. Zbieg z Hyrlatej przez Rosochę był pierwszym sygnałem, że można. Zbiegałem szybko. Piłem tylko na punktach. Wyjątkowo jak na mnie ale zmusił mnie do tego mój stary bukłak, który swoją małą dziurką spowodował, że moje plecy były mokre i ni cholery nie dało się z niego napić. Ostania góra to wspinaczka na Okrąglik. Miałem mnóstwo siły – ciągle wyprzedzałem. Zimno już mi nie przeszkadzało (choć wiało okrutnie). Gdy dotarłem do Jasła (44km – byłem tam dzień wcześniej) wiedziałem co mnie dalej czeka. Ostanie 8km to sprint do mety z ostrym zbieganiem. Na ostatnim odcinku wyprzedziłem ok 30 zawodników. Naprawdę czułem świeżość. Chyba głowa pamiętała jeszcze biegi 100km. Na mecie czekał na mnie Arek, który zdążył już się przebrać. Ja szybko zrobiłem to samo. Jak zwykle zadowolenie z pokonanego dystansu miałem bardzo duże. Super fajna impreza, pewnie przyjadę na Rzeźnika. Moje miejsce 111 Open chyba mówi niewiele. Mnie mówi tylko tyle, że miałem duży zapas i gdybym pobiegł mocniej pierwsze kilometry (a mogłem) wynik na pewno byłby dwucyfrowy. Może następnym razem:) Teraz zagadka… co zrobiliśmy zaraz po przybiegnięciu na mete i przebraniu się??? :)
|
144. | 12.09.2015 | Ultramaraton 7 Dolin (100 km) | Polska | | 100 | 281 | | 14:30:06 | 184 | 450 | 41% | 6,9 | 08:42 | | |
Ultramaraton 7 Dolin (100 km) - [12.09.2015]
Ultra… co to jest ultra bieganie? Pewnie wie to ten co tego doświadczy. Dodatkowo ultra bieg po górach jest czystą (w dobrym tego słowa znaczeniu) dezynfekcją organizmu. W moich planach startowych na ten rok pojawiły się biegi Ultra po górach, w tym jeden 100km. Tradycyjnie najdłuższy dystans Festiwalu Biegowego w Krynicy – Ultramaraton 7 Dolin. Była to już moja trzecia batalia z tymże biegiem. Do tej pory był remis 1:1 (raz bieg ukończyłem na mecie, a raz na 66km). Także, tradycyjnie do Krynicy pojechaliśmy w składzie Gapmont Running Team (Arek, Paweł, debiutant Jacek i Ja). Z Arkiem zmierzyliśmy się z pełnym dystansem, Paweł z Jackiem z dystansem 34km. W tym roku było kilka nowinek, m.innymi krótsze dystanse startowały tak aby finishować w Krynicy a nie jak w latach ubiegłych w Rytrze i w Piwnicznej. To spowodowało, że my z Arkiem po 2óch godzinach snu (ok 2giej w nocy) musieliśmy się pakować na start a Jacek z Pawłem jeszcze smacznie chrapali. Moja recepta na ten bieg była prosta (podyktowana doświadczeniem z lat ubiegłych) a mianowicie: rozpocząć bardzo ostrożnie, redbull, żele,cola i kabanosy w przepakach, koszulka i skarpetki w Piwnicznej oraz magnez i ibuprom do 35km oraz Brooxy PureGrit3 na nogach. Pogoda zapowiadała się świetna. Niezbyt gorąco, pochmurno i bez deszczu. Wystartowaliśmy o 3.00 i zaczęło się psychiczne piekło. Nie wiem dlaczego przed biegiem byłem bardzo dobrze zmotywowany i nastawiony a po starcie moja psycha runęła z hukiem o ziemie. Mniej więcej do 21km (Schronisko na Hali Łabowskiej) nie mogłem się rozluźnić, ciągle myśląc o pozostałym dystansie i kilkunastu pozostałych godzinach wysiłku. Zastanawiałem się dokąd dobiec? Czy tylko do 36km (do Rytra) czy zakończyć na 66km (w Piwnicznej). Całe szczęście, że razem ze wschodem słońca, mój mózg przestawałem na pozytywne myślenie. Od początku trasy biegliśmy z Arkiem razem. Ciekawe czy on biegł ze mną bo chciał, czy dlatego, że popruła mu się czołówka i nic nie widział:)? Uznajmy, że tak chciał. Na Pierwszym przepaku, w Rytrze, moja psychika dostała dużą porcję pozytywnej informacji – cały podbieg od mostu na Dunajcu do Hotelu Perła Południa podbiegłem, co nie zdążyło się nigdy wcześniej. W Rytrze „zainstalowałem” kijki, znałem dobrze trasę i wiedziałem, że na podejściu do Przechyby się przydadzą. Na tym przepaku był także start biegaczy walczących z trasą 64km. Gdy oni czekali na start, my z Arkiem ruszyliśmy dalej. Widomo było, że prędzej czy później będą nas wyprzedzać. I tak się stało, ale łatwo nie mieli. Fragment trasy z Rytra na Radziejową jest mega wyrypą. Kolejny punkt żywieniowy toHala Przechyba. Tu był nasz ostatni wspólny posiłek – nasz, czyli z Arkim. Ja zostałem lekko z tyłu. Ale ponieważ świat nie lubi puski, na tym odcinku spotkałem mojego kompana z zeszłego roku – Huberta, który dobiegł do mnie i przekazał duża dawkę optymizmu. Hubert z kumplem biegli 64km. Moje „radio” było już dość wyczerpane, ale oczywiście uprzyjemniliśmy sobie bieg rozmową o tematach różnych:) Radziejową dopadliśmy szybciej niż myślałem (rok temu droga się bardzo dłużyła). Potem Eliaszówka i sławetny zbieg do Piwnicznej. Od tego momentu zacząłem śledzić czas. Wiedziałem, że Jacek i Paweł wystartują z Piwnicznej o 12:00 (rok temu tam dotarłem 12:09) – w tym mogłem być szybciej. Skalkulowałem, że jeżeli zbieg mnie nie „zabije” to mogę być nawet 20 min szybciej. Tak się tez stało. W Piwnicznej spotkałem Pawła i Jacka oraz Arka. Niestety miałem troszkę zbyt mało czasu aby dalej zabrać się z nimi. Wystartowali o 12tej – ja kilka minut później. Porównując moje samopoczucie do lat poprzednich, było zdecydowanie lepsze. Łomnica-Zdrój i 3 sąsiadujące hopki przeszły spokojnie, zbieg do Wierchomli i podbieg do przepaka także. Dobiegając do parkingu hotelowego gdzie był przepak widziałem Arka i Pawła jak ruszali w dalszą drogę. Na tym punkcie spotkałem Huberta, który pomógł mi znaleźć miejsce do siedzenia i przyniósł jedzenie – taki suport jest extra:) Okazało się, że Hubert skończył w Piwnicznej i dalej już się relaksował. Dla mnie, od teraz miało się zacząć cierpienie. Podejście pod wyciągiem narciarskim. Rok temu moje nogi co raz sygnalizowały mi, że już dosyć. Tym razem poszło dość gładko. Wydaje mi się, że organizatorzy lekko zmodernizowali początek podejścia – ale nie miało to zbytniego wpływu na stromiznę. Mój kompan Suunto Ambit 3 podpowiadał mi ile jeszcze do szczytu co całkiem nieźle wpływało na moje samopoczucie. Opcja nawigacji i Punktów na mapie, w sunciaku jest rzeczywiście dobrze zrealizowana. Kolejnym etapem trasy były połoniny bacówki i zbieg do Szczawnika. Teraz już byłem u siebie. Znałem te tereny bardzo dobrze. Teraz celem było dotarcie do ostatniego punktu czyli Bacówki nad Wierchomlą – 6km lekko pod górkę. Na ostatnim punkcie wiedziałem, że już jestem w domu – 12km do mety. Skontrolowałem czas i po krótkim pobycie w punkcie żywieniowym ruszyłem dalej. Byłem pewien, że poprawie czas z poprzedniego roku – pytanie było, o ile? Liczyłem, że coś około godziny, ale na styk. Chciałem aby była to godzina a nie np.: 59 min. Przekalkulowałem pozostały teren i potrzebne tempo. Biegłem większość odcinka, cały zbieg do Krynicy i finisz na deptaku z tempem lekko powyżej 5 min/km. Dotarłem… Meta. Spiker czyta moje nazwisko:) Zawodnicy leżący na ziemi, a ja? Odbieram medal, butelkę wody i dzwonie do chłopaków, gdzie są… Byli już na piwku (w znanym miejscu). Idę do nich, podejście pod górę, kurcze jak dobrze się czuje:) Nie zajechałem się, wynik poprawiony o ponad godzinę, mogę pic piwo, mogę jeść, mogę chodzić – cudownie. Ultramaraton 7 Dolin 2015 ukończyłem z czasem 14h30min06sec na 184 miejscu OPEN.
|
139. | 14.06.2015 | I Puchar Gór Świętokrzyskich (Bieg 45km) | Polska | | 45 | 44 | | 04:20:19 | 14 | 51 | 27% | 10,4 | 05:47 | | |
I Puchar Gór Świętokrzyskich (Bieg 45km) - [14.06.2015]
Wreszcie moje Góry Świętokrzyskie. Przyszedł czas i na nie. I Puchar Gór Świętokrzyskich i ostatni bieg Festiwalu Biegowego w Krajnie czyli 45km biegania w Świętokrzyskim Parku Narodowym (były także inne biegi). Bieg dość kameralny gdyż wystartowało w nim nieco ponad 50 osób czyli połowa limitu zgłoszeń. Stało się tak głównie z powodu wysokiej temperatury bo na liście startowej zgłoszonych zawodników było znaczne więcej. Tego dnia na termometrach słupki pokazywały blisko 30 st C. Start o godz 8:30 zapowiadał, że może być naprawdę ciężko. Na starcie kilku znajomych z Ostrowca (Paweł, Kami, Rafał) i super rodzinna atmosfera. Biegi górskie charakteryzują się inną, „cieplejszą” atmosferą, jest to bardziej przygoda a mniej ściganie - choć duch rywalizacji także daje znać o sobie ale jest to bardziej motywator niż presja wyniku. Trasa zapowiadała się wyśmienicie. Zupełnie nie wiedziałem jaki czas mogę osiągnąć. Myślałem, że będzie to coś pomiędzy 5 a 6 godzin. Na trasie prawie 1 km podbiegów, 3 mocne góry, ciepło – nie kalkulowałem czasu. Przed startem, krótka odprawa i do dzieła. Zaczęliśmy, tam gdzie mieliśmy skończyć czyli w ośrodku Sabat Krajno. Następnie krótki odcinek asfaltowy z dobiegiem do bramy Parku Narodowego gdzie zaczęła się wspinaczka pod Łysicę (612 m.n.p.m – najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich). Drogę tą znam dość dobrze i wiedziałem, że całości nie podbiegnę. Podbiegłem większość:). Na tym etapie byłem w okolicach 14go miejsca. Duża grupka zawodników pobiegła znacznie szybciej. Na szczycie wyprzedziłem jedną zawodniczkę i dalej pobiegłem sam. Zbieg do Kakonina był super, cała maszyna pracowała optymalnie. W lesie nie było ekstremalnie gorąco, a woda którą zabrałem na trasę skutecznie chłodziła organizm. Potem zaczął się podbieg na Łysą Górę (594 m.n.p.m). Początkowo po asfalcie i polach następnie po lesie. Krajobrazy - przepiękne. Na punktach odżywczych super ludzie, aż przyjemnie było zatrzymać się chwile i pożartować:). Bardzo szybko dobiegłem do Klasztoru na Łysej Górze, ten podbieg zrobiłem cały. Nie zatrzymałem się. Następnie zbieg do Nowej Słupi, gdzie kolejny punkt z wodą i początek dłuuuugiej „autostrady” leśnej w kierunku Bodzentyna. Na tej prostej zacząłem odczuwać zmęczenie. Był to 25 kilometr a ja delikatnie odczuwałem standardowy dyskomfort mięśnia płaszczkowatego (w okolicach Achillesa). Na szczęście nie był on uciążliwy. Moje górskie Brooksy dość dobrze spisywały się na kamieniach, a i także na grząskich błotowiskach. Kolejny punkt z wodą ( i colą ) to 31km. Stamtąd zaczął się najgorszy odcinek. Asfaltowa droga, poza lasem i ostro pod górę. Tam też wyprzedziło mnie dwóch biegaczy, którzy od dłuższego czasu biegli w moich okolicach. Wyprzedzili mnie po krótkiej wymianie zdań:) na puncie żywieniowym. Zdecydowanie lepiej biegło mi się od 36go kilometra. Tam kolejne wzniesienia, ale już nie asfalt tylko ścieżka w lesie. Ostatni punkt był na 37 kilometrze. Tam także wspaniali ludzie i miła atmosfera. Po krótkiej pogawędce zacząłem przedostatni niewielki podbieg. Potem długi zbieg, gdzie postanowiłem sprawdzić moje mięśnie czterogłowe. Działały prawie bez zarzutu. Na tym etapie biegu moja głowa przestawiła się w tryb oczekiwania na metę i coraz trudniej było mi się motywować . Biegłem, z krótkimi przerwami na szybki spacer pod górkę. Na 42km dogoniłem zawodniczkę z Ukrainy, która miała problemy ze skurczami łydek. Jedyne co mogłem zrobić to zaoferować wodę z moich zapasów, chwilę pobiegliśmy razem ale po wybiegnięciu z Parku Narodowego (miejsce w którym byłem jakieś 4 godz. temu) zawodniczka musiała kolejny raz się zatrzymać. To był ostatni kilometr. Znowu asfalt, pod góre, ale meta blisko. Biegłem, nie szedłem, widząc zawodników na horyzoncie. Byli zbyt daleko abym ich dogonił, ale znacznie się zbliżyłem. Ostatni zbieg 500m i meta. Uff. Można odpocząć. Bieg ukończyłem na 14 pozycji OPEN z czasem lekko ponad 4h20min. Organizatorzy w regulaminie i na medalu napisali, że trasa ma 44km, na odprawie dowiedziałem się, że ma 46km – faktycznie miała około 45km. Super impreza, mam nadzieje, że będzie kontynuowana.
|
111. | 06.09.2014 | Ultramaraton 7 Dolin (100 km) | Polska | | 100 | 671 | | 15:32:31 | 283 | 501 | 56% | 6,4 | 09:20 | | |
Ultramaraton 7 Dolin (100 km) - [06.09.2014]
Stało się:) wreszcie posmakowałem finiszu na Krynickim deptaku. To moje drugie podejście do Ultramaratonu w górach czyli biegu 7 Dolin. 100 km trasa Beskidu Sądeckiego to wyzwanie, które może powodować strach przed bólem, może ale nie musi. Rok temu przed startem miałem wielkie obawy, w tym roku kompletnie nie. Pomyślałem, że strach i tak mi nic nie da bo przecież…. no właśnie co? Zawsze mogę skończyć wcześniej? Choć podświadomie czułem, że dam rade. Rok temu popełniłem błędy (buty, zbyt szybkie tempo na początku, braki w odżywianiu), w tym roku wyciągnąłem wnioski. Nowe buty, opanowanie, IBUPROM na trasie, zawsze pełny Camelbak, Cola, kabanosy… wszystko działało na moją głowę. Nie myślałem nawet o dość ważnym fakcie braku kilometrów na treningu. W roku ubiegłym, przed owym startem, przebiegłem ok 1000km (średnio 110 miesięcznie). W ty o 30% mniej czyli 670km (75 miesięcznie). Pewnie dla niektórych to warunek dyskwalifikujący. Start do biegu w nocy o 3:00, pobudka przed 2gą, chyba nie spałem. Idziemy na start Arek, Paweł i ja. Razem z nami kilku szaleńców ale już na deptaku przy starcie widzimy tłumy. Oddaliśmy torby na przepaki, szybkie zdjęcie i go…. Zaczęło się tak szybko, że nawet nie podwinąłem moich opasek kompresyjnych – wisiały na kostkach aż do Czarnego Potoku. Na Jaworzynę biegliśmy z Arkiem (Paweł startował 20min później bo do przebiegnięcia miał 36km). Potem się rozdzieliliśmy, tzn. Arek pobiegł szybciej. Do Hali Łabowskiej było ciemno, pełna koncentracja i wpatrywanie się w oświetlony punkt na drodze, który zapewniała czołówka. Cały czas myślałem aby nie upaść (jak rok temu). Dodatkowo obserwowałem zachowanie moich stóp, które także rok temu dostały niezły wycisk już w tym miejscu. Tym razem nowe Brooksy Pure Grip spisywały się fenomenalnie do samego końca. Techniczny zbieg do Rytra pokonałem zadziwiająco dobrze. Doświadczenie, spowodowało, że wyprzedzałem. Rytro, most i pierwsze oznaki zbliżającego się skurczu w łydce (z przodu). Udało się je opanować i pierwszy przepak (36km) osiągnąłem bez większych problemów. Na przepaku kabanos i cola, ten zestaw był przygotowany i nieźle się sprawdził. Szczególnie - cola. Na przepaku spotkałem zawodnika, z którym mijaliśmy się na zbiegu wielokrotnie (kurcze nie znam numeru). Razem też ruszyliśmy dalej. Teraz wyrypa do schroniska „Przehyba” – oj biec się nie da. Miejscami lekki trucht ale głównie wspinaczka. Było na tyle stromo, że „załączyłem” moje wspomagające kijki i całkiem sprawnie wdrapałem się do schroniska. Mój towarzysz został lekko z tyłu, ale dołączył do schroniska wtedy gdy ja już dostatecznie dobrze wypełniłem się pomarańczami, które obok mnie kroiła dziewczyna z obsługi. Dawno nie wciągnąłem tylu pomarańczy:) Z „Przchyby” ruszyliśmy po ok 15min, a że tam jest „agrafka” widzieliśmy zawodników, którzy z wyczekiwaniem wypatrują „pit-stopu”. Po kilku kilometrach, mój towarzysz znów „odpadł”, kurcze w łydkach spowolniły go znacznie. Dalej pomknąłem sam. Radziejowa, Eliaszówka i zbieg do Piwnicznej, który rok temu załatwił mnie dokumentnie, w tym roku wydawały się zdecydowanie łatwiejsze. Wody nie zabrakło – ale widok wiader z wodą (w tym samym miejscu co rok temu) wywołał duży uśmiech na mojej twarzy. Woda u tych gospodarzy smakuje wyśmienicie. Dwa kubki i w drogę. Piwniczna i przepak w innym miejscu niż rok temu przywitały mnie dużym tłumem biegaczy. Większość z nich już kończyła – ja nie. O dziwo w Piwnicznej spotykam siedzącego na ziemi Arka, który całkowicie nie miał ochoty kontynuować przygody. Namawiam go – ale bez skutecznie. W piwnicznej zmiana skarpetek, „obiad” pogawędka z Arkiem i naprzód. Od teraz ma zacząć się hardcore. Faktycznie strome podejścia w pełnym słońcu robią swoje – ale woda w plecaku ratuje życie. Chyba zażyty IBUPROM też. Nogi niosą, choć bieg to żaden. Większość podejścia. Truchtam na płaskim i szybciej na zbiegach. Gdzie ta Łomnica? Wreszcie jest, jeszcze jedna górka i będzie asfalt do Wierchomli. Zbieg do Wierchomli poszedł nieźle, choć „czwórki” paliły okrutnie. Chyba przyzwyczaiłem się do tego bólu – bo biegłem. Na asfalcie, po lekkim odpoczynku w szybkim marszu – zmusiłem się do biegu. Wyprzedziłem parę osób, czułem się jak na 78 km całkiem dobrze. Myślę, że nie było różnicy w odczuwaniu zmęczenia od 50km. Dyskomfort wszedł w faze „boli” – ale na tyle nie drastyczną, że „ściany” nie doznałem. Na trasie do Wierchomli po raz kolejny spotkałem mojego znajomego z Rytra, który tym razem odpoczywał na trawce:). Wyprzedził mnie na przepaku w Piwnicznej. Spotkałem go jeszcze raz w Wierchomli ale wtedy ja przepak opuszczałem a on do niego dobiegał. To było nasze ostatnie spotkanie. Teraz miało się zacząć najgorsze - podejście po trasie narciarskiej w Wierchomli. Znałem te miejsca i wiedziałem co mnie czeka. Całe szczęście, że słońce odpuściło, ale nadciągnęła burza. Deszczu z niej wiele nie było, przynajmniej na stoku, ale pioruny mnie lekko zdeprymowały. W połowie podejścia znowu dopadły lekkie przepowiednie skurczy, na szczęście „porozmawiałem” z nimi i odpuściły. Drogę do Szczawnika znałem jak własną kieszeń. Jaworzynka, polana z bacówką i zbieg po nartostradzie. Ten zbieg do przyjemnych nie należał. Dużo kamieni i stromo. Na szczęście do Szczawnika dotarłem w jednym kawałku bez „wywrotek”. Długi marsz do bacówki „nad Wierchomlą” – tam chyba nikt nie biegł. Ja też nie. Te 3km odpoczywałem. Maszerowałem ale szybko. Padał lekki deszczyk, tak do samego schroniska. Po drodze przypominałem sobie jak fajnie byłoby zjeżdżać tędy na rowerze, jak wielokrotnie czyniłem. Czekałem najpierw na „mostek”, potem „domek”, potem składowisko drewna – wszystkie te miejsca pamiętałem doskonale. Wrzeście skręt w lewo i już niedaleko do „pit-stopu”. Bacówka nad Wierchomlą to ostatni punkt 12km przed metą. Wiedziałem, że limit 17 godzin mi nie zagraża, ale postanowiłem postarać się o 15h a nie 16h. Rok temu limit był 16h więc kiepsko byłoby dobiec, mieszcząc się w tegorocznym limicie natomiast przekraczając ubiegły. Na punkcie byłem maksymalnie 5 minut. Droga na Runek była już mokra, deszcze zrobiły swoje. Szybko się tam wdrapałem i zacząłem zbieg do Krynicy. Na tej trasie moje Brooksy dostały najbardziej. Błoto weszło wszędzie. A tak naprawdę to ja wielokrotnie wszedłem w błoto. Tej drogi nie znałem, ale jak dotarłem do wyciągów narciarskich w Słotwinach wiedziałem, że jestem blisko. Ścieżką przez las potem przeszkoda w postaci 200 m powalonych drzew (na 98 km to niezłe wyzwanie) i już słyszałem muzykę i spikera z mety. Wreszcie koniec lasu, Poczta w Krynicy i zbieg na deptak. Chyba już mnie nic nie bolało. Euforia pełna. Kto ukończył to wie co to znaczy samotnie pokonać 300 metrów deptaka przy skandujących i bijących brawo kibicach. Na metę wpadłem szczęśliwy z czasem 15h32min. Spiker wyczytał moje imię i nazwisko oraz dodał pamiętne zdanie „synuś portki sobie uwalałeś” – Miał rację. Dalej co było jest nie ważne i mało interesujące. Przygoda skończyła się po przebiegnięciu mety. Zrobiłem coś wielkiego – dla siebie:) Czas 15:32:31, miejsce 283 na 501, którzy ukończyli w limicie.
|
90. | 07.09.2013 | Bieg 7 Dolin - Krynica-Piwniczna (66km) | Polska | | 66 | 298 | | 09:17:40 | | | | 7,1 | 08:27 | | |
Bieg 7 Dolin - Krynica-Piwniczna (66km) - [07.09.2013]
Krynicki Ultramaraton 7 Dolin – 100km. To był plan na tegoroczną jesień. O tym starcie mógłbym pisać bardzo dużo a i tak nie oddało by to wszystkich moich doznań, przemyśleń oraz wzlotów i upadków jakie towarzyszyły mi w trakcie biegu. Dlatego napiszę niewielę. Od razu wspomnę, że 100km nie pokonałem – pokonałem 66km i na checkpoint’cie w Piwnicznej zakończyłem zmagania. Byłem z siebie zadowolony. Nie chciałem ryzykować kontuzji, która zbliżała się szybkimi krokami (czułem to). Generalnie popełniłem parę błędów, które w sumie nieźle mnie wyhamowały. Wyciągnę wnioski, przeanalizuję ten start i na pewno bogatszy o doświadczenia pomyślę, jak do 66km dołożyć kolejną cegiełkę. Puki co jest to mój pierwszy bieg Ultra, który zakończyłem z czasem 9h 17min. Pokonałem kolejną bariere…ale szczytu jeszcze nie widać.
|
Liczba startów: 24 [1958 km] |